To ja ojciec – znaczy winny

poniedziałek 4 listopada 2013
  • Rola ojca w procesie wychowania dziecka jest czeszto spychana na margines, a więź łącząca malucha z tatą - bagatelizowana (fot. sxc.hu)
    Rola ojca w procesie wychowania dziecka jest czeszto spychana na margines, a więź łącząca malucha z tatą - bagatelizowana (fot. sxc.hu)
Utarło się, iż w kwestii rodzicielstwa to właśnie kobiety są niekwestionowanymi autorytetami, choćby od momentu ich własnego rozwiązania minęło kilkadziesiąt lat. Ojciec to niejako dodatek do matki. Często winny całemu złu, jakie kiedykolwiek przytrafiło się lub przytrafi maleństwu.

Wyjątkowo jaskrawo widać to w szpitalach czy przychodniach okupowanych przez młode mamy (krynice wiedzy i wulkany empatii) pragnące - z nieukrywaną wyższością - dzielić się swą, jakże rozległą, wiedzą z resztą świata.
Opowiadają, jak „zauważyły plamkę na twarzy Wojtusia i od razu pobiegły do lekarza, bo przecież to mógł być czerniak, a nie ślad po flamastrze”, o zmianach barwy stolca, które i Wy zauważycie kiedyś w pieluszce swego dziecka, czy smaku odpowiedzialności, który Wy dopiero poczujecie...
Notoryczne próby dotykania cudzych dzieci, „fachowe” komentarze, paramedyczne porady domorosłych lekarzy, zdobywających specjalizacje via wikipedia, czy nic nie wnoszące uwagi o tym, jak ich Mireczek, tudzież inna Violetka robiła to samo, co Wasza pociecha, tylko dużo wcześniej, lepiej i szybciej, wzbijając się tym samym na wyżyny dziecięcych możliwości, mogą doprowadzić do szewskiej pasji nawet i najspokojniejszą osobę. A ja taką nie jestem.
Nie jestem najmilszym, ani najprzyjemniejszym człowiekiem pod słońcem, ale i tacy zostają ojcami. Głęboko ukryte pokłady swej cierpliwości i okruchy ludzkiej dobroci, wydobyłem na wierzch, z przeznaczaniem dla swojego syna.
Wobec innych zachowuję się tak samo, jak dawniej, a czasami nawet bardziej oschle. Zawsze ripostowałem cudze komentarz i bełkotliwe uwagi, jeśli tylko uważałem to za stosowne. Dlaczego więc coraz rzadziej zwracam uwagę kobietom, które w szpitalnych poczekalniach głośno komentują otaczającą je rzeczywistość, deprecjonując przy tym rolę ojców? Powód jest zaiste prozaiczny: moje dziecko urodziło się długo przed terminem, z niską masą urodzeniową, więc przynajmniej wiem, w jakim celu stawiamy się wraz z jego mamą do kolejnych kontroli i dlaczego co jakiś czas przychodzi mi spędzić kilka dni w otoczeniu ludzi odzianych w fartuchy.
Z kolei większość tych wspaniałych matek, które przez kilka miesięcy przebywały na L-4 i zaczytywały się w kobiecych forach, nie wie, jakim cudem znalazło się w tym miejscu. Przecież dziubasek, gdy tylko zakwilił dostawał mleko, czasem nawet dziewięć razy dziennie, noszony był wyłącznie w tym super ekologicznym nosidełku na piersiach, które pozwalało mu się idealnie ułożyć w literę „s”(„to z pewnością dobre dla jego kręgosłupa, choć rehabilitant – oczywiście facet -  twierdzi inaczej”), a przed snem dostawał taki specyfik na receptę, który udało się zdobyć od innej matki. Jej dziecko było chore i te tabletki pomogły, to mojemu pewnie też się polepszy.
Wiedząc, że nic nie zawiniły, te żeńskie odpowiedniki doktora House'a głowią się tylko nad jednym: co ten podejrzanie uśmiechający się facet z brodą zrobił swojemu dziecku? Bo że zawinił całej sytuacji to pewne.
I czemu ten biedny maluch cały czas się śmieje? Pewnie głodny i zaniedbany.
„Mogę go dotknąć?”

* Dziennikarz z zamiłowania, ojciec z wyboru. Pisze od zawsze, ojcuje od ponad roku.

 

Kategoria: Felietony