To ja ojciec – znaczy winny
Wyjątkowo jaskrawo widać to w szpitalach czy przychodniach okupowanych przez młode mamy (krynice wiedzy i wulkany empatii) pragnące - z nieukrywaną wyższością - dzielić się swą, jakże rozległą, wiedzą z resztą świata.
Opowiadają, jak „zauważyły plamkę na twarzy Wojtusia i od razu pobiegły do lekarza, bo przecież to mógł być czerniak, a nie ślad po flamastrze”, o zmianach barwy stolca, które i Wy zauważycie kiedyś w pieluszce swego dziecka, czy smaku odpowiedzialności, który Wy dopiero poczujecie...
Notoryczne próby dotykania cudzych dzieci, „fachowe” komentarze, paramedyczne porady domorosłych lekarzy, zdobywających specjalizacje via wikipedia, czy nic nie wnoszące uwagi o tym, jak ich Mireczek, tudzież inna Violetka robiła to samo, co Wasza pociecha, tylko dużo wcześniej, lepiej i szybciej, wzbijając się tym samym na wyżyny dziecięcych możliwości, mogą doprowadzić do szewskiej pasji nawet i najspokojniejszą osobę. A ja taką nie jestem.
Nie jestem najmilszym, ani najprzyjemniejszym człowiekiem pod słońcem, ale i tacy zostają ojcami. Głęboko ukryte pokłady swej cierpliwości i okruchy ludzkiej dobroci, wydobyłem na wierzch, z przeznaczaniem dla swojego syna.
Wobec innych zachowuję się tak samo, jak dawniej, a czasami nawet bardziej oschle. Zawsze ripostowałem cudze komentarz i bełkotliwe uwagi, jeśli tylko uważałem to za stosowne. Dlaczego więc coraz rzadziej zwracam uwagę kobietom, które w szpitalnych poczekalniach głośno komentują otaczającą je rzeczywistość, deprecjonując przy tym rolę ojców? Powód jest zaiste prozaiczny: moje dziecko urodziło się długo przed terminem, z niską masą urodzeniową, więc przynajmniej wiem, w jakim celu stawiamy się wraz z jego mamą do kolejnych kontroli i dlaczego co jakiś czas przychodzi mi spędzić kilka dni w otoczeniu ludzi odzianych w fartuchy.
Z kolei większość tych wspaniałych matek, które przez kilka miesięcy przebywały na L-4 i zaczytywały się w kobiecych forach, nie wie, jakim cudem znalazło się w tym miejscu. Przecież dziubasek, gdy tylko zakwilił dostawał mleko, czasem nawet dziewięć razy dziennie, noszony był wyłącznie w tym super ekologicznym nosidełku na piersiach, które pozwalało mu się idealnie ułożyć w literę „s”(„to z pewnością dobre dla jego kręgosłupa, choć rehabilitant – oczywiście facet - twierdzi inaczej”), a przed snem dostawał taki specyfik na receptę, który udało się zdobyć od innej matki. Jej dziecko było chore i te tabletki pomogły, to mojemu pewnie też się polepszy.
Wiedząc, że nic nie zawiniły, te żeńskie odpowiedniki doktora House'a głowią się tylko nad jednym: co ten podejrzanie uśmiechający się facet z brodą zrobił swojemu dziecku? Bo że zawinił całej sytuacji to pewne.
I czemu ten biedny maluch cały czas się śmieje? Pewnie głodny i zaniedbany.
„Mogę go dotknąć?”
* Dziennikarz z zamiłowania, ojciec z wyboru. Pisze od zawsze, ojcuje od ponad roku.